Biogram księdza Balcera Pstrokońskiego h. Poraj kanonika katedralnego gnieźnieńskiego.
herb Poraj .
Baltazar Pstrokoński urodził się 1 Stycznia 1713 w Piekarach w województwie sieradzkim jako syn Stanisława herbu Poraj i Konstancji z Grodzyńskich. Pierwsze "elementa nauk" w tej wsi pobierał razem ze starszymi braćmi, Antonim wkrótce zmarłym, Andrzejem i Franciszkiem. Potem kształcił się u pijarów w Wieluniu, następnie w Akademii Krakowskiej i w kolegium jezuickim w Kaliszu. Przechodząc przez kolejne szczeble godności duchownych został dzięki poparciu prymasa Władysława Łubieńskiego kanonikiem łowickim, a następnie gnieźnieńskim. W roku 1766 Łubieński mianował go wizytatorem generalnym archidiakonatu gnieźnieńskiego, a kapituła wybrała na deputata do Trybunału Koronnego. Jako wiceprezydent uczestniczył w jego sesjach w Piotrkowie i Lublinie (1766—1768). Po śmierci prymasa Łubieńskiego, jak stwierdza Podręczna encyklopedia kościelna, „trzymał się z dala od jego następców, Podoskiego i Ostrowskiego”. W latach 1768—1769 przebywał w Rzymie jako przedstawiciel kapituły gnieźnieńskiej w sprawie procesu „z zakonem kanoników regularnych grobu Chrystusowego o szpital niegdyś przez książąt polskich bogato uposażony, w którym nie pełnili obowiązków erekcją przepisanych”. Oddawał usługi kapitule gnieźnieńskiej broniąc jej praw (m. in. odpowiedział na pismo Adama Naruszewicza i Rady Nieustającej w sprawie wypłacania „salariów” prałatom i kanonikom na usługach ojczyzny zostającym, ale przebywającym poza swoimi katedrami); przyczynił się do budowy i renowacji kościołów. Zmarł 14 września 1796 w Gnieźnie.
Dzieje młodości Baltazara Pstrokońskiego mogą być zapewne przykładem ilustrującym drogę życiową niejednego ubogiego szlachcica, który wybrał karierę duchowną. Matka przyszłego autora Pamiętników mimo ubóstwa dbała o edukację synów, których kształciła w szkołach księży pijarów. Jak wyglądała nauka małego chłopca, jak się odżywiał i jak był ubrany — mówią o tym wyraziście pierwsze karty Pamiętników:
...najprzedniejsza sukienka z podłego sukna albo kamlociku po złotemu; but często łatany na podeszwach, a często nim gołe palce wytykały. Wikt był taki: śniadanie na smelce, obiad na kawałku mięsa albo kurzyny, kawałku kiełbasy z barszczykiem, a wieczerza na kaszy z skwierczkami. Za świeczkę do czytania często szczepka albo wągielek stanął. Kawałek sera i chleb to najmocniejszy posiłek. Na to nie zważając, tęskniło się do szkoły, a matka dobra, gdy mię widziała dotkliwego na sukienkę podłą, mawiała mi często: „Chodź teraz w płachcie, będziesz potem chodził w hafcie”. Co się ziściło!"
Jednym z etapów drogi życiowej młodego Pstrokońskiego był jego pobyt na dworze sędziego krakowskiego Józefa Michałowskiego. Wizerunek, jaki pamiętnikarz stworzył, wyobraża sędziego cieszącego się szacunkiem i powagą, który surowymi wyrokami przyczynił się do zapewnienia okolicy bezpieczeństwa, a sprawiedliwymi orzeczeniami w sprawach cywilnych zaskarbił sobie uznanie wśród szlachty. Ale i ten uczciwy i sprawiedliwy sędzia nie pozbawiony był cech ujemnych, sarmackich, które młody Pstrokoński zauważył i które zanotował w pamięci wprowadzając je, w formie żartobliwej anegdoty, do charakterystyki postaci:
Przyjechał do niego [tj. do sędziego] z Wodzisławia bliski, godny sąsiad, Lanckoroński, podkomorzy krakowski. Ten bawiąc się z nim w pokoju, kazał zawołać do siebie sługę i rzekł mu: „Zawołaj mi Michałowskiego masztalerza!” Wtem reflektując się, że to mówi w domu pana tego, który się tak zowie, rzecze: „Przepraszam Pana, że ten mój hultaj nazwał się Pańskim imieniem”. „Nic to”, odpowie sędzia, „bo i ja mam psiarka, który się nazywa WPana imieniem”. Lanckoroński skoczy i rzeknie: „Niechże się tak psiarek nie nazywa”. Na co sędzia: „a niechże się masztalerz WPana też tak jak ja nie nazywa”. Poklasnęli sobie obadwa panowie, uraczyli się, i zgoda!
Po okresie pobytu w domu sędziego Michałowskiego widzimy Pstrokońskiego jako ucznia w szkole kaliskiej, gdzie studiuje retorykę, a następnie jako młodego diakona, który w dwudziestym roku życia otrzymuje w Łowiczu od sufragana gnieźnieńskiego Trzcińskiego mniejsze święcenia kapłańskie. Znowu następuje 3-letni pobyt w szkołach kaliskich, potem zetknięcie się z przyszłym prymasem, a ówczesnym kanonikiem Władysławem Łubieńskim, otrzymanie kanonii w Choczu i wyświęcenie na księdza w Gnieźnie. Opowiadając o swoich obowiązkach kapłańskich Pstrokoński notuje jeden szczegół, jakże charakterystyczny dla czasów przełomu kulturalnego, jaki w połowie stulecia nastąpił:
kazania miewałem, które później, jako już z genijuszem wieku teraźniejszego nie zgadzające się, wszystkie na ogień skazałem.
Pisząc o swej pracy duszpasterskiej nie pomija sytuacji materialnej, informując, że zarobki kanonika wynosiły tylko 3 złote, nie licząc niewielkich opłat za nabożeństwa i msze odprawiane z okazji rocznicy zgonów. Monotonię życia księdza kanonika, który przebywając w miejscu oddalonym od rozrywek i „zgiełków” przykładał się do nauk i czytania książek znajdujących się w bibliotece kolegiaty, urozmaicają wydarzenia przedstawione nie bez swoistego dramatyzmu. Jedno z nich to opis spowiedzi i przyjmowania komunii przez kogoś, kto wydawał się zdrowy, a okazał się śmiertelnie chory. Drugie wydarzenie to przygoda z końmi, które poniosły i spowodowały wypadek. Ksiądz wypadł z kolaski i złamał nogę. Trzeba było ją składać i leczyć. Relacjonując to smutne wydarzenie Pstrokoński wspomina o Żydzie-felczerze, który mu kości połamane ułożył, i z uznanietn zaznacza: „temu pierwszemu opatrzeniu ocalenie tej nogi przyznaję”. Dodaje ponadto, że ów „wspomniany Żydek” opatrywał go potem „bez wszelkiego bólu i łagodnie”
W stosunku do Żydów zresztą zachowuje autor Pamiętników jeżeli nie życzliwość, to bezstronność. Opowiadając o pobycie w Rzymie i podziwiając „ludzkość” tamtejszych mieszkańców, wspomina jednego z rzymskich Żydów, kupca, który mu „dawał na kredyt dziesięć tysięcy szkudów”, co by odpowiadało sumie 100 tys. złotych polskich. „Czyliż się znajdzie w innym narodzie takowa uczynność?” — zapytuje autor, ujęty okazaną mu życzliwością. Inna jeszcze wzmianka o Żydach znalazła się w rozważaniach o konfederacji barskiej, gdy Pstrokoński przedstawiając zniszczenia wojenne wskazywał na bezbronnych i niewinnych ludzi, których porżnięto, oraz na dziadów i Żydów „z fałszywego o szpiegostwo podejrzenia”, których „pełno po drogach wisiało”.
Osobę księdza kanonika dobrze charakteryzują scenki z trybunału koronnego, którego Pstrokoński był przez pewien czas wiceprezydentem. Jedno zwłaszcza zdarzenie wydaje się znamienne dla humanitaryzmu autora Pamiętników i dla jego postawy dalekiej od fanatyzmu i nietolerancji. Zacytujmy opis tego zdarzenia, podczas którego zachowanie się księdza Pstrokońskiego budzi szacunek i uznanie:
Dysydent, żołnierz z garnizonu asystującego trybunałowi, na gospodzie tańcując podpiły z dobytym i wyniesionym pałaszem, zawadził nim o sznurek, na którym wisiała lampa gorejąca przed obrazem Maryi P., i oberwał. Na odgłos tego trafunku wrzawa w Piotrkowie. Biorą żołnierza do kurdygardy, dodają, że nawet obraz ten pałaszem przebił, i zarazem sądzą przed inkwizycjami i dekretują „Uciąć mu głowę!” Deputaci wszyscy niemal, przez żarliwość ku wierze św., tym samym brzmią echem. „Oto heretyk! oto bluźnierca! oto świętokradzca! — uciąć łeb takiemu niegodnikowi”. Stójmy! panowie, mówię ja, mówi ze mną sam jeden p. marszałek. Przypadki złe najcnotliwszym się trafiają: nie trzeba je mieć za zbrodnie, śmierci godne; lampy upadek od obrazu z przyczyny przeciętego sznurka od wywijającego pałaszem żołdaka samemu przypadkowi albo raczej nieostrożności jego przypisać należy: dziura zrobiona w obrazie usprawiedliwia obwinionego żołnierza, bo się okazuje, że nie jest świeża, nie jest teraz zrobiona, ale pewno kiedyś. Za cóż tu potępiać niewinnego? Taka i dalsza remonstracyja przemogła niedyskretną żarliwość. Żołnierz od śmierci został wolnym, tylko ukarany za płochość i pijaństwo
Z rozdziału poświęconego czynnościom w trybunale wyłania się sylwetka uczciwego, skromnego i sprawiedliwego sędziego. O tym okresie pisał w Pamiętniku, że unikał balów i asamblów , oraz ...dosyć mi było do potrzeby i wygody jeden ksiądz, jeden asystent, dwóch lokaji, jeden hajduk, jeden kucharz i dwóch stangretów. Okoliczności przypadające podczas funkcji mojej w Piotrkowie te są znakomitsze: 1-mo Że mię Trybunał uczcił delegacją do Warszawy do króla z rekognicją zwyczajną. 2-do Że przez dziesięć niedziel, w nieprzytomności prezydenta, siedziałem przy kryżu. 3-tio Że się krwią nie oblał nikt za mojej (i tak sobie życzyłem) funkcji.
Relacja z podróży do Włoch przynosi wiele zajmujących wiadomości o sposobie podróżowania oraz informacji, jak wygląda życie w tym kraju. Istotnie w notatkach tych daremnie by szukać obszerniejszych opisów architektury i dzieł sztuki, ale autor szczerze przyznaje, że inni podróżnicy opisali je lepiej, i czytelnika odsyła do ich dzieł. Jest tyle ksiąg, opisów ich [tj. miast włoskich], że byś z nich całą złożył bibliotekę: do nich ja ciebie odsyłam; ja tu tylko te malutkie rzeczy namieniam, które niegodne były pióra autorów i pisarzy.
W rzeczywistości jednak opisy takich miast, jak Wiedeń, przez który przejeżdżał, Wenecja, Rzym czy Florencja, nie pozbawione są wzmianek odnoszących się do ich wyglądu, chociaż należy przyznać, że uwagę autora pamiętników przyciągają raczej ludzie oraz zjawiska socjologiczne i ekonomiczne aniżeli kamienice, pałace bądź pomniki. Można by przypuszczać, że Pstrokoński był wrażliwy na piękno sztuki, odczuwał je j wielkość, lękał się jednak, że nie zdoła wyrazić swych wrażeń i uczuć w sposób właściwy i godny. Co do mnie, szczerze wyznaję, że ustawicznie bywając w kościele S. Piotra, w nim dziś widziałem, czegom wczoraj nie, i tak dalej. Co dzień mi się zdawał bogatszy, co dzień osobliwszy, co dzień cudowniejszy; nigdy za dosyć oczu, serca, ciekawości, ukontentowania ludzkiego nie nasycający, jakby był nie rąk ludzkich, ale Boga samego dziełem. Opisując świetniejsze budowle Pstrokoński ogranicza się jedynie do bardzo ogólnej ich charakterystyki i do sygnalizowania wrażeń. Nie kontempluje piękna, nie analizuje pałaców czy kościołów z punktu widzenia estetycznego, nie rozpatruje ich historii. Pobyt w Loreto i refleksja nad kościołem loretańskim skwitowane zostały obszerną notatką, w której nie brak wyrazów podziwu i dokładniejszej informacji o wyglądzie zabytku, ale wszystko to tchnie chłodem i nie zawiera akcentów indywidualnych. Na noc stanąłem w Lorecie, gdzie w katedrze nabożeństwo i w kaplicy w środku kościoła stojącej mszą ś. odprawiłem przed ołtarzem i statuą niewielką Najświętszej Maryi Panny, którą kaplicę i skarbiec jej, i bogactwa aby opisać, trzeba na to księgi, a nie pióra, nie kilku linijów i wierszy moich. Kościół ten loretański opodal trochę od miasta stoi, wielki, z kaplicami wokoło, ale w strukturze nie jest osobliwszy, więcej o nim rozumiałem. Przy kościele stoi pałac, czyli zamek albo obszerny gmach, w którym mieszka biskup Loretu i całego powiatu, i w tymże gmachu mieści się całe kolegium penitencjariuszów, złożone z osób, zda mi się, 17, to jest z każdego narodu do słuchania spowiedzi. [...] Stoi ten kościół z gmachami swymi na górze nad samym Adriatyckim Morzem, armatami ufortyfikowany i garnizonem papieskim obsadzony, a to dla bezpieczeństwa od Turków, od Dulcygnotów, od Montenegrinów i innych piratów morskich, którzy te tu brzegi papieskie napadali. Kraj ten i cały Markizat Ankonitański jest bardzo tani, obfituje w wioski i wszelaką żywność; a w prostym stanie celuje w uczciwości, w odzieniu, w manierze grube chłopstwo inszych państw włoskich, bo jeszcze grubsze nad krakowskich, podlaskich i mazowieckich wieśniaków.
Wiele jest takich opisów w pamiętniku księdza podczas jego podróży do Włoch i z powrotem, o kościołach, budowlach, pałacach, które widział, spotykanych zwykłych ludziach, niezwykłych uroczystościach, których był świadkiem (np. ...w dzień Wniebowstąpienia odbywa się w Wenecji piękna i barwna uroczystość zaślubienia Morza Adriatyckiego, w której biorą udział doża, patriarcha wenecki, dostojnicy miasta. Pstrokoński opowiada z zachwytem o wspaniałej kosztownej gondoli, zwanej centaurem, która w czasie ceremonii wjeżdża z kanału w morze. Inna zajmująca informacja dotyczy sposobu budowania domów i pałaców na wodzie. Pamiętnikarz opisuje tedy skrzynię zrobioną z palów fugowanych i wbitych w morskie dno, według proporcji szerokości i długości placu”, z której „wyciągają machinami wodę, a potem zakładają fundamenta i kamieniami murują budynek.
Relacjonując pobyt w Rzymie Pstrokoński zapewnia, że zwiedził wszelkie osobliwości miasta, nie tylko kościoły i pałace, ale — z wyjątkiem teatrów — wszystko, co warte było obejrzenia. Starożytności rzymskie, kolosy, obeliski, piramidy, fontanny oraz nowe wynalazki, a nade wszystko przedziwne kościołów struktury pociągały do częstego ich oglądania ciekawość moję.
Ale zwiedzał także targowiska miejscowe, wędrował po ulicach i placach, zachodził do sklepów i warsztatów rzemieślniczych, porównywał ceny produktów włoskich z cenami w Polsce i innych krajach, przyglądał się życiu mieszkańców Rzymu, wstępując do ich mieszkań i czyniąc o tym wszystkim rozmaite uwagi. Nie zaniedbałem przezierać jatek mięsnych, rybnych, leguminnych, ptasznych, magazynów zboża, siana, a na te porządne dyspozycje patrząc wzdychałem! Oto tu wszystkiego dobrego są przykłady! Wszystko przednie. I niech mówi, kto chce, taniej tu żywność się kupuje niż w Wrocławiu, niżeli w których mniejszych miastach polskich. Funt mięsa wołowego po groszy pol. 8 i 9. Ale jakież to mięso? A to względem naszego jak bażant względem kury smaczne, a smakiem kraju swego szczególnym, słodkim i miłym, tłuste, ale nie taką tłustością łojową jak u nas, lecz tłustością nieznacznie przenikającą całą masę mięsa. Ryby morskie wyśmienite. Pająków tylko morskich, choć te są specyjałem dla Włochów, cierpieć nie mogłem, raz tylko spojrzawszy na nie rozpłatane jak szczury.
Po powrocie do kraju (a powrót ten, nie pozbawiony przygód, relacjonuje dokładnie, zatrzymując się np. nad odprawą celną) Pstrokoński dzieli się z czytelnikiem swoimi doświadczeniami i udziela mu dobrych rad. Stwierdziwszy: „wyrachowałem ékspènsy w tej rzymskiej drodze mojej 400 dukatów”, dodaje: Niech ten przywiększy wydatek innych nie odraża od wojażowania do Rzymu, do tego miasta świętego, byle to czynił nie dla samej ciekawości, ale dla cnoty, dla nauki. [...] Zaleca ks. Pstrokoński skromność w zachowaniu, ostrzega przed zbytecznym krytycyzmem w stosunku do Włochów („w drodze wystrzegać się próżnych o kraju cenzur”) maluje zgubne następstwa nadmiernej ciekawości. Zauważa także, że do Rzymu powinni wyjeżdżać młodzi ludzie, którzy we własnym kraju zdobyli już pewne wykształcenie, bo ci, którzy to tylko trochę łaciny, trochę loiki liznęli w kraju swoim, hańbią naród swój i tam się niczego nie uczą, bo o sobie wysoko rozumieją, jakoby już z zupełną sapiencyją do Rzymu przywędrowali, a oni stanu ojczyzny swojej nie znają.[Podróże ksztacą, ale wykształconych - podkreśl. JTD]
-----------------------------------------------------------------------------
Na podstawie:
1. Pamiętniki księdza Pstrokońskiego kanonika gnieźnieńskiego z rękopisu wydane przez Edwarda Raczyńskiego w Wrocławiu nakładem Zygmunta Schlettera. 1844.
2. Zdzisław Libera, Z dziejów pamiętnikarstwa polskiego w XVIII wieku : o "Pamiętnikach księdza Pstrokońskiego". Pamiętnik Literacki : czasopismo kwartalne poświęcone historii i krytyce literatury polskiej 71/3, 33-46, 1980.